Zmartwiały "Wiśniowy sad"
"Oto nadchodzi koniec świata". Zdanie rozpoczynające "Małą apokalipsę" T. Konwickiego mogłoby posłużyć jako motto najnowszej inscenizacji w kaliskim teatrze - "Wiśniowego sadu" A. Czechowa. Sztukę tę często określano mianem dekadenckiej, tym razem chce się powiedzieć - to katastrofizm.
Reżyser Jan Buchwald starał się wydobyć, jak myślę, to, co w dramacie Czechowa było uniwersalne, przywołując jednocześnie kontekst końca wieku XX. Takie w każdym razie można odnieść wrażenie. Sylwetki bohaterów są jak gdyby programowo "papierowe", tak jak "papierowy", płaski jest współczesny świat. Prawie nikt nie jest pokazany na serio, co po części wykracza poza granice dwuznaczności, którą autor uczynił główną cechą stworzonych przez siebie postaci. I tak chociażby Raniewskiej (Daniela Popławska), osobie lekkomyślnej, naiwnej brak wewnętrznego ciepła, którym z reguły reżyserzy obdarzają tę bohaterkę, szczerej nostalgii. Na marginesie trzeba zaznaczyć, że publiczność zgotowała owację pochodzącej z Kalisza poznańskiej aktorce.
Jarosław Witaszczyk, odtwarzający Łopachina, postać złożoną, rozdartą, momentami akcentuje tę złożoność aż zanadto, szczególnie w sferze ruchu scenicznego. Jakiś dziwny i nieprawdziwy jest również Gajew (Janusz Grenda). Waria (Agnieszka Dzięcielska) wydaje się być z kolei nazbyt koturnowa. Czy są to cechy zamierzone? Idąc tropem postawionej na początku tezy można założyć, że tak. Cóż jest bowiem prawdziwego w dzisiejszym świecie? Nie wiśniowy sad, symbol tego co piękne i wartościowe, ale "głupkowata świętość i genialne łajdactwo, skapcaniała sztuka i rozwydrzona grafomania" - powtarzając znów za Konwickim. Jednym słowem - kuglarstwo. I to kuglarstwo zostało w inscenizacji wyeksponowane. Guwernantka Szarlotta daje pokaz iluzjonistyczny (brawa dla Bożeny Remelskiej) - karykaturę, substytut prawdziwej sztuki, wartości, człowieczeństwa. Obrazkowa cywilizacja globalnej wioski. Sztuczny jest nawet pies - pluszowa zabawka, a bardzo ładna scena walca przypomina trochę taniec manekinów. Autentyczny jest natomiast stary lokaj Firs -wspaniała, najlepsza w tym utworze, kreacja Macieja Grzybowskiego. On jednak, symbol odchodzącego świata, nikomu już nie jest potrzebny. Autentyczność i świeżość to także atuty Kamy Kowalewskiej, studentki PWSFTViT, odtwarzającej postać Ani. Ta jednak bohaterka pójdzie w ślady matki, w przyszłość.
Coś dziwnego dzieje się również z tempem akcji. Do przerwy jest ona statyczna prawie jak w antydramacie (znów przerysowanie konwencji Czechowa), po przerwie -przyspiesza.
To wszystko powoduje, że ze sceny wieje złowrogim pesymizmem, tak jakby reżyser chciał powiedzieć publiczności: "Wasze wiśniowe sady przepadną z kretesem, odnajdziecie je dopiero w innym wymiarze, tak jak Firs" (symbolika ostatniej sceny).
Nastrój sztuki buduje także świetna muzyka Jerzego Satanowskiego i oszczędna scenografia Jana Ciecierskiego.
Trudno jednoznacznie zinterpretować i sklasyfikować kaliskie przedstawienie. Jego pesymizm nie nastrajał do świętowania, a premiera połączona była przecież z obchodami Międzynarodowego Dnia Teatru.