Kondukt z Wrocławia
Zobaczyć "Kondukt" Bohdana Drozdowskiego w siedem lat po jego napisaniu, to doświadczenie bardzo interesujące. Po pierwsze potwierdza się słuszność ówczesnej oceny krytyki, że była to jedna z najlepszych sztuk polskich tamtego okresu. Po drugie okazuje się, że "Kondukt" zmienił się już - czas szybko biegnie - w sztukę poniekąd historyczną, przez co jednak nie tylko nie stracił na wartości ale zaostrzył jeszcze swą wymowę. I stał się bardzo śmieszny. Przynajmniej w przedstawieniu Jerzego Krasowskiego.
Nie znaczy to, że reżyser starał się ośmieszyć sztukę i postacie w niej występujące. Przeciwnie, wszyscy aktorzy grają całkiem serio - poza Wojciechem Siemionem (Pawelski), zresztą bardzo zabawnym, którego temperament komediowy ponosi - i który w dodatku ubrany był w kostium według zbyt archaicznej mody (gdy dziewczyna Magda paraduje w minijupce). Sama sztuka też nie obfituje w jakieś wymyślne dowcipy. Komizm polega tu na spięciu dobrze podpatrzonych rysów obyczajowych i niemniej trafnie zapisanych elementów potocznej mowy z sytuacją bardzo niezwykłą - choć wziętą z autentycznego wydarzenia i autentycznego reportażu. Przy więzieniu, a potem noszeniu trumny ze zwłokami kolegi ze Śląska na wieś kielecką, spotykają się i konfrontują z sobą: robotnik, chłop i inteligent pracujący. Jak na komedię sytuacja bardzo ryzykowna, mocno trącąca makabrą. A jednak zabawa jest wyśmienita. I w dodatku sypią się przy niej okruchy prawdy o naszym życiu.
We wrocławskim Teatrze Polskim zagrano "Kondukt" wybornie. Wyróżniłbym szczególnie Witolda Pyrkosza (Sadyban) i Ferdynanda Matysika (Kazik), ale i wszyscy inni grali bardzo prawdziwie i naturalnie: Artur Młodnicki, Ryszard Kotys, Marianna Gdowska, Stanisław Michalik. Bardzo udana scenografia Krystyny Zachwatowicz.