Cuda, cuda ogłaszają
Wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu publiczności… – tak właśnie wypadałoby zacząć recenzję z Betlejem polskiego Lucjana Rydla, który wprowadził do swojego repertuaru Teatr Powszechny.
Potrzeby publiczności, najoględniej mówiąc, nie zawsze mieli na względzie autorzy obowiązującej także i teatry linii propagandowej tzw. minionego okresu, a tylko nieliczni twórcy teatralni dawali wyraz swym odbiegającym od obowiązującej linii przekonaniom artystycznym.
Z bogatego arsenału swoich środków i działań teatr wyłączył niemal zupełnie bardzo publiczności potrzebny element wzruszenia, jakby zapominając, że tylko ono rodzi prawdziwe wspólne lub indywidualne przeżycie, na którym zasadza się sztuka teatru. Obecnie zaś przypomniawszy sobie o swej funkcji emocjonalnej, odczuwając przecież to wszystko, co czują przeciętni „zjadacze chleba”, sam spragniony wzruszeń, wychodzi naprzeciw równie spragnionej ich publiczności.
Teatr Powszechny inscenizacją Betlejem polskiego dostarcza widowni takiej ilości wzruszeń, że starczyłoby ich na scen kilka lub nawet kilkanaście, a ich kondensacja w dniu premiery wywołała skurcz gardła i łzy w oczach nie tylko części zgromadzonych na sali widzów, ale co już jest dosyć dziwne — wszystkich niemal aktorów tego przedstawienia. Ich reakcja każe mi podejrzewać brak niezbędnej w tym zawodzie odporności emocjonalnej i tego elementu profesjonalizmu, który oznacza umiejętność świadomego kierowania emocjami odbiorcy. Podniosłością chwili i siłą przeżycia da się jednak wytłumaczyć każdą reakcję, co niniejszym czynię, by nie być podejrzaną o cynizm i posądzoną o brak uczuciowości. Czuje bowiem także i recenzent, bo i on wbrew wcale nierzadkim podejrzeniom, jest człowiekiem, ale też jak każdy człowiek ma prawo do indywidualnego rodzaju i natężenia tych przeżyć oraz własnej oceny sposobu dostarczania mu emocji i pobudzania wzruszeń. Całkiem po babsku lubię i ja popłakać sobie ze wzruszenia, ale nie lubię być do łez zmuszana chwytem nazbyt bolesnym, bo odczuwam go jako przesadne i za daleko idące przekroczenie granie umowy wynikającej z najbardziej nawet pojemnego rodzaju sztuki, na którego terenie mam się wzruszać. Betlejem polskie Lucjana Rydla jest typową szopką. Szopka zaś jest istotnie gatunkiem bardzo szerokim, mogącym pomieścić wszystko. Czy jednak w szopce tak wyraźnie młodopolskiej, tak swym młodopolskim charakterem urzekającej oraz „młodopolsko” podniosłej, winni znaleźć się: Żołnierz z 1939 roku, Żołnierz spod Monte Cassino, Żołnierz I Armii Wojska Polskiego i Dzieci powstańczej Warszawy? Nie twierdzę, że nie. Po prostu nie wiem. Dla mnie postacie te są w bardzo silny, ale inny sposób dramatyczne, wzruszyłyby mnie zawsze i wszędzie, więc wzruszyły mnie i w szopce, ale nie śmiałabym tak jak uczynił to reżyser widowiska Czesław Przybyła, ustawić tych postaci w jednym szeregu ze „wzruszającymi” pastuszkami, bożym „ludem wiejskim”, wdzięcznie wesolutkimi aniołkami i toczącym odwieczną z diabłem utarczkę Panem Twardowskim. Wychodząc z teatru słyszałam zgryźliwe uwagi grupki młodzieży: „tylko Wałęsy tu brakowało”, a zaręczam, że nie było w tej uwadze nawet cienia niechęci do przewodniczącego „Solidarności”.
Otarłszy spontaniczne z jednej strony, z drugiej zaś zbyt silnym chwytem wymuszone łzy wzruszenia przystąpić muszę do oceny spektaklu. Autor Betlejem polskiego Lucjan Rydel przez jednych określany bywa mianem grafomana, inni zaś twierdza, iż należy mu się miejsce „w panteonie narodowej literatury”, co jak sądzę stanowi wyraz przekonania, że jest on twórcą największej miary. Obydwie opinie grzeszą w moim przekonaniu ekstremalnością, jestem bowiem zdania, że był Rydel twórcą średniej klasy, któremu miejsce w literaturze „wyrobił” Wyspiański i to bynajmniej nie dla jego literackich zasług, a dwuznacznej sławy przydał Boy, plotkując o najsłynniejszym polskim weselu i Weselu. Twórca ów, powodowany najlepszymi intencjami, napisał „ludową” szopkę, będącą ledwie scenariuszem, partyturą teatralnego widowiska, które artystyczną pełnię osiągnąć może (lub nie) dopiero w scenicznej realizacji. Szlachetne motywy autora pozwoliły mu zresztą nadać Betlejem polskiemu rysy równie szlachetnej i czystej, choć bardzo prostej urody, ale słabość warsztatu dramatopisarskiego Rydla nie uchroniła jego dzieła przed dość wyraźnymi pęknięciami w konstrukcji wziętego na warsztat materiału. Ma jednak Betlejem polskie tę nad innymi dziełami Rydla przewagę, że szansę uzyskania szlachetności tonu daje inscenizatorowi, który widząc wątłość konstrukcji i stylu, powinien nadać teatralnemu kształtowi dzieła walor jednorodności i przede wszystkim zadbać o osiągnięcie na scenie absolutnej czystości i spójności stylistycznej dwóch pierwszych aktów stanowiących odrębną całość w zestawieniu z aktem trzecim.
O ile tylko z subiektywnego odczucia zrodzona niepewność, czy też raczej wątpliwość powodowała mną, gdy czyniłam uwagę na temat wprowadzenia do utworu Rydla postaci których poza wszystkim zakomponować nie mógł, bo ich nie dożył, o tyle w podniesionej teraz kwestii mam absolutną pewność, iż reżyser popełnił błąd kardynalny i niewybaczalny, bo świadczący o nieznajomości praw wziętego na warsztat gatunku. A w przypadku partytury szopki trzeba koniecznie wiedzieć, jak to grać, a przynajmniej przyjąć dla wykonania tego utworu jedną konwencję. Klasyczna bożenarodzeniowa szopka zakłada pewien schematyzm postaci i nim właśnie bawi najbardziej. Jak szopka szopką, Herod winien być tylko zły, jego żołnierze tylko przestraszeni i głupi, Śmierć tylko machająca kosą, a Szatan tylko czyhający na duszę, wszyscy zaś razem, całe to towarzystwo, musi być tak „straszne”, że aż śmieszne — inaczej cała zabawa (bo to przecież zabawa) na nic. Tymczasem z sobie tylko wiadomych powodów reżyser zobaczył w tym materiale okazję do aktualizującej i uogólniającej refleksji politycznej (!), podjął z góry skazane na przegraną nieudane próby nasycenia tego aktu niejasna zresztą i niepotrzebną aluzyjnością, aktorom kazał męczyć się z nazbyt krętą linią nakreślonymi zadaniami interpretacyjnymi sprowadzającymi się do pogłębienia psychologicznego odtwarzanych postaci i… całą zabawę, która tak czy inaczej wywołałaby wzruszenie, popsuł, czyniąc rzecz niespójną z pierwszym aktem i – co odbiło się na dalszym toku przedstawienia — słabo kontrastującą z bardzo już dramatycznie przez Rydla i siebie napisanym aktem trzecim. Błąd to reżyserski jedyny (cały spektakl ma bowiem walor lekkości i wdzięku), ale przynoszący w moim przekonaniu wielką szkodę linii inscenizacyjnej tego przedstawienia.
Wdzięk spektaklu wydaje się nieco monotonny, w niezmiennym, właśnie monotonnym rytmie przewijają się przed naszymi oczami obrazki pierwszego i drugiego aktu. Znaczną za to precyzją i przemyślaną do końca kompozycją cechują się za to sceny finałowe przywodzące na myśl romantyczne i młodopolskie „apoteozy” i „żywe obrazy”, dla mnie zbyt monumentalne, ale to znowu kwestia indywidualnego gustu i upodobań.
Z wielkim przejęciem odegrał rzecz całą zespół Teatru Powszechnego. Tym też przejęciem tłumaczę utrudniającą zrozumienie tekstu dykcję Andrzeja Fogla, Leszka Benke i Jerzego Szpunara (w rolach Pasterzy) w pierwszym akcie, potem już było lepiej. Omówionym tu podstawowym błędem reżyserskim usprawiedliwić trzeba zagubienie przerysowującej nieco swoją arcyzabawną rolę Ewy Zdzieszyńskiej (Śmierć) oraz bezradność Józefa Zbiróga (Herod), Marii Wawszczyk (Królowa) i Bronisława Wrocławskiego (Szatan), którzy dysponując widocznie dobrym warsztatem aktorskim, starali się jak mogli wybrnąć z zadań niewykonalnych i niczym nieuzasadnionych. Powierzoną sobie rolę Matki Boskiej tak bardzo przeżyła Alicja Knast, że siła jej przeżycia zmusiła Barbarę Fijewską (autorkę ciekawych układów ruchowych i choreograficznych) do pocałowania aktorki w rękę (!) co dla kuriozalności zdarzenia odnotowuję z kronikarskiego obowiązku. We wdzięcznej zapewne pamięci widzów pozostanie Tadeusz Sabara w charakterystycznej roli Żyda Lejby. Ładną (szczególnie w początku trzeciego aktu) scenografię opracował Bogdan Sölle. Oprawa muzyczna jest dziełem Bogdana Pawłowskiego, który kierując zza dyrygenckiego pulpitu tą stroną spektaklu napracował się bardzo nad utrzymaniem w koniecznych ryzach wokalnie zgoła niesfornych, choć wdzięcznych i urodziwych Aniołów, w których przeistoczyły się panie: Barbara Połomska, Julitta Sękiewicz, Diana Stein, Magdalena Cwenówna i Barbara Szcześniak.
Spektakl różnymi jakościowo sposobami budzi wzruszenia. Budzi też różne wątpliwości. Jedno natomiast pewne jest absolutnie: sukces frekwencyjny. T może właśnie o to chodzi… Wszak — jak powiedział niedawno nasz senior — o wszystkim w teatrze decyduje publiczność. Ona wystawia niepodważalne oceny.