Może rosół, może morze. Nowy spektakl Teatru Lalek
"Może morze" Maliny Prześlugi w reż. Michała Derlatki we Wrocławskim Teatrze Lalek. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.
Spektakl Wrocławskiego Teatru Lalek to kameralna opowieść o przyjaźni pewnego Bałwana z pewnym Marchewką, z gwiazdorskimi występami Sałatki, Jajek, Serdelka i Pleśni w rolach drugoplanowych
Na swoją trzecią premierę w tym sezonie, po "Mirażach. Baśniach Ludzi Wschodu" Eweliny Marciniak i "Kręcipupie" Tomasza Maśląkowskiego, Wrocławski Teatr Lalek zaprasza małych i dużych widzów w wieku od lat 5 wzwyż. Tym razem sięga po tekst Maliny Prześlugi, dramaturżki okrzykniętej nadzieją współczesnego dziecięcego teatru. I nie tylko - pierwszy w jej karierze tekst dla dorosłych zdobył ostatnio nagrodę w konkursie ogłoszonym przez Wrocławski Teatr Współczesny. "Może morze" też zostało już zresztą nagrodzone - w Konkursie na Sztukę Teatralną dla Dzieci i Młodzieży, organizowanym przez Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu.
Ta opowieść o niezwykłej przyjaźni Bałwana (Marek Tatko) i Marchewki (Krzysztof Grębski), mocno niepoprawna i wystawiająca na ciężką próbę wszystkich dorosłych zatroskanych o wrażliwość nieletnich widzów (o tym dalej) trafiła w ręce Michała Derlatki, młodego reżysera z imponującym doświadczeniem w teatrze lalkowym.
Wydawałoby się, że to połączenie talentów jest z góry skazane na sukces. A jednak, chociaż "Może morze" momentami olśniewa, to do scenicznego fajerwerku wiele mu brakuje. Spektakl rozpoczyna się w pewnej kuchni, gdzie w otchłaniach lodówki nieszczęsny Marchewka czeka na dopełnienie swojego losu (kto pamięta "Na straganie" Brzechwy, z pewnością się domyśli, na czym ma ono polegać). To właśnie lodówka i jej mieszkańcy mają swoje najpiękniejsze, najbardziej energetyczne, musicalowe, szalone i komiczne zarazem pięć minut. Kiedy otwierają się jej drzwi, przenosimy się w klimat jak z "Muppet Show" czy "Ulicy Sezamkowej": rozmawiają ze sobą Cebula z Pomidorówką, Jaja szczerzą zęby, łypie okiem gomółka Sera, pręży muskulaturę wytatuowany Serdelek, wygląda ze słoika Ogórek, Marchewka gra z kumplami w kostki lodu, a na półce czai się puchata Pleśń. Cały ten chór śpiewa "Ech lodówko, twoje zdrówko". Wszystko to znakomicie ograne, dobrze rozwiązane w dialogach, perfekcyjnie zanimowane.
Jadalny chór
Ponieważ scena pojawia się na początku spektaklu, widz spodziewa się, że po tak mocnym uderzeniu, zgodnie z Hitchcockowską zasadą, napięcie będzie tylko rosło. A ono niestety siada. I wydaje mi się, że właśnie ta niespełniona, zamknięta w lodówce obietnica jest jednym z większych grzechów przedstawienia. Szkoda - jej mieszkańcy mogliby przecież spełniać rolę takiego jadalnego chóru komentującego postępy akcji.
Owszem, pojawiają się tu ładnie zaprojektowane i ciekawie wykorzystane lalki Michała Dracza. Zarówno Bałwan, jak i Marchewka występują w kilku różnych rozmiarach, co pozwala montować całość w sposób zapożyczony z kina, operując kadrami od zbliżenia do pełnego planu. Obaj są postaciami narysowanymi grubą kreską - Marchewka jest zgryźliwym pesymistą, który stracił wiarę w to, że życie jest jeszcze w stanie go czymkolwiek zaskoczyć, Bałwan jest na świecie tak krótko, że patrzy na wszystko wokół szeroko otwartymi oczami dziecka. Melodie piosenek Igora Gawlikowskiego zostają w głowie po zakończeniu spektaklu, a obraz miasta nocą z latarniami i neonami naprawdę uwodzi, ale to wszystko za mało na spektakl w pełni udany.
Toporne prawdy
Niespecjalnie niepokoiło mnie to, że dzieci na widowni częstowane marchewką przez kucharza będą miały traumę i warzywny wstręt, kiedy warzywo na ich oczach stanie się żywym i pełnoprawnym bohaterem spektaklu. Prześluga i Derlatka całkowicie świadomie pogrywają sobie tu z polityczną poprawnością, która każe baśniowym potworom tępić pazury, a krwawym finałom dopisywać łagodniejsze zakończenia.
Bardziej martwiło mnie znużenie, które odczuwałam, oglądając tę opowieść, w której tekst Prześlugi potraktowano zbyt dosłownie, przez co na zawarte w nim tezy (przyjaźń jest ważna, a życie trzeba wykorzystać do ostatniej sekundy, bo nie wiadomo, jak długo potrwa) wydały się nadto topornie wyłożone.
A szkoda, bo dorosłego widza ta opowieść o parze włóczęgów, klientów barów i uwodzicieli barmanek (tu w wersji ponętnej Sałatki Greckiej o rysach MM, która pyta niewiernego Marchewkę: "Jak to? Zostawisz takie pomidorki?") prowadziła w stronę najlepszych tradycji amerykańskiego kina drogi spod znaku "Stracha na wróble" Jerry'ego Schatzberga. Warto było odrobić tę lekcję - w kinie bardzo dużo dzieje się między słowami, i właśnie dlatego momentami ściska nas za gardło. Tu, paradoksalnie, najbardziej intrygującą postacią jest jedyny aktor wyłącznie żywego planu - grający Kucharza Sławomir Przepiórka. W trakcie całego przedstawienia nie mówi prawie nic.
Gdzie ta przestrzeń
Kolejny problem polega na tym, że "Może morze" dusi się na Małej Scenie lalkowego teatru, zabudowanej w dodatku przez całkiem sporą scenografię. Na premierowym pokazie blat kuchennego stołu tak skutecznie oddzielał siedzące w pierwszych rzędach dzieci od bohaterów spektaklu, że aby cokolwiek zobaczyć, musiały stawać na palcach. Przestrzeń między stołem, lodówką i kulisami jest tak ograniczona, że szóstka aktorów musi się nieźle nagimnastykować, żeby się tam zmieścić ze wszystkim metamorfozami swoich postaci.
Najgorzej wychodzi na tym Gołąb (Konrad Kujawski) - w wersji lalkowej podobny raczej do maleńkiego, latającego nad dachami budynków nietoperza, w pełnowymiarowej - do lotnika. W to, że wciąż potrafi latać, musimy uwierzyć mu na słowo. Nie chodzi o to, żeby aktor realnie wzbił się ponad podłogę, ale żeby miał przestrzeń, która pozwoliłaby nam na widowni uwierzyć, że to widzimy. Ta ciasnota na scenie zabrała widzom to, co najcenniejsze w teatrze: wrażenie długiego, swobodnego lotu, oderwania się od ziemi.