Lalki, ludzie i mądre myślenie o tearze
Nie zabrakło tu najbardziej drastycznych tematów, z zadawaniem śmierci młodym przez młodych włącznie. A obok - poważna refleksja filozoficzna, powtórki z najbardziej klasycznych literacko-kulturowych tropów i mitów.
Warto wsłuchać się w te głosy i wyciągnąć z nich wnioski repertuarowe. Warto traktować dzieci poważnie, bo na to zasługują. Nie chcę być źle zrozumiana, nie tępię, broń Boże, beztroskiej zabawy i rozrywki ani nie postuluję wyrugowania tradycyjnej teatralnej literatury dla dzieci. Ale jednocześnie drażnią mnie utyskiwania, że to "zbyt trudne", tamto "zbyt poważne", a owego dzieci "nie zrozumieją". One rozumieją dużo więcej, niż nam się wydaje. A jeśli nawet nie do końca przyswajają pewne treści intelektualnie, prawdę przekazu emocjonalnego chwytają w lot. I - o ile tylko teatr jest dobry - zawsze coś z niego wynoszą: a to pamięć fascynujących obrazów, a to zachwyt nad doskonałym aktorstwem, a to przeżycie niezwykłego świata dźwięków.
Festiwal korczakowski jest wyjątkowy. Nie kręci się tylko wokół powielanych adaptacji tekstów autorstwa Janusza Korczaka (choć tego roku w "Maciusie" wyjątkowo obrodziło). Odbiega od innych przeglądów właśnie swą szeroko i nowocześnie pojętą myślą porządkującą. Wedle trafnie ujętej formuły Haliny Machulskiej - wychowuje DO teatru, przygotowując przyszłych widzów, budzi i wzmacnia potrzebę stałego kontaktu ze sztuką. W obecnej, drugiej edycji pokazał niemal wzorcowy kanon tego, jak znakomicie można robić i bawić się w teatr, jeśli podchodzi się do tego z sercem i talentem. Ile rozmaitych przeżyć - emocjonalnych i artystycznych - potrafi on wzbudzić. Jak na scenie nie nudzić. I jak wiele pytań i refleksji - przydatnych choćby w pracy pedagogicznej, nie tylko na polu edukacji stricte kulturalnej - rodzi się podczas dyskusji nad jego formą i treścią. (Notabene towarzyszyły mu warsztaty i konferencja na temat wprowadzania technik dramy w szkole).
Osobiście wyznam, że podobała mi się - lub bardzo podobała - "większa połowa" spośród 18 festiwalowych spektakli. ("Off-u", czyli teatru szkolnego i amatorskiego nie śledziłam, ale i ten nurt był chwalony przez kolegów). To bardzo dużo. To znacznie więcej, niż zdarza się na "dorosłych" festiwalach, z toruńskim Kontaktem włącznie. Przyczyniły się do tego zarówno zespoły polskie, jak zagraniczne. Trudno przydzielić komukolwiek palmę pierwszeństwa, co zresztą przystaje do koncepcji - sam udział w festiwalu jest dla wybranych teatrów nagrodą. Cieszy jednak, że na rodzimym gruncie widzi się aż tyle przejawów wysokich ambicji artystycznych, jak i rozumny, przemyślany wybór materiału, na którym teatr pracuje.
Niełatwo określić dominantę formalną czy stylistyczną festiwalu, dającego spektrum najrozmaitszych - od kameralnych po wieloobsadowe - przedstawień. Obserwuję jednak po okresie fascynacji wyłącznie żywym planem swoisty powrót do źródeł, renesans lalki i maski oraz rekwizytu ciekawie zestawianego z ciałem aktora. I właśnie takie spektakle, w których poszukuje się nowych, mieszanych rozwiązań scenicznych, wydały mi się szczególnie frapujące. Wówczas zwłaszcza, gdy forma do przekazu treściowego pasowała jak giemzowa rękawiczka ze sklepu pana Wokulskiego do dłoni.
Niewątpliwie "najczystszym" teatrem wizji plastycznej, gdzie tylko na początku i na końcu pojawia się ludzka postać, ewokująca oniryczny korowód zadziwiających machin, mobili i obdarzonych ruchem rekwizytów realizuje "Orfeusz" z Teatru "Lalka". Trudny do racjonalnego przyszpilenia jest sens fantazji scenicznej Zygmunta Smandzika, zafascynowanego postacią samotnego Don Kichota (niby porte parole samego artysty) w świecie groźnych czasem cudów i dziwów. Ja widzę w tym osobisty obrachunek z bagażem fascynacji plastycznych, które w duszy wrażliwego człowieka nawarstwiają się od dzieciństwa. A także publiczne zdanie sprawy z lęków i zachwytów, próbę otworzenia małego okna sceny na przebogaty świat indywidualnych fantazji, do którego zwykle wkraczamy przez bramy snu. I nadzieję, że uda się go ocalić, jak małą papierową łódeczkę, która wymyka się zasadzkom.
Bardzo silnie oddziałuje na widza obrazem Teatr "Groteska" w "Pilocie i Księciu", choć reżyser i adaptator kilku połączonych tu utworów Saint Exupery'ego Adolf Weltschek zdaje się zbytnio zawierzać słowu i jego moralizującej mocy. Pogoń za najwyższymi wartościami, chwytanymi w sieć patetycznych słów nie do końca przekonuje, choć aspiracje w tym względzie godne są najwyższej pochwały. Tekst nie zawsze przystaje do pełnych lekkości i dowcipu dekoracji i kostiumów Jana Polewki. Lecz choćby za rowerowe przejażdżki planet, kosmiczny taniec gwiazd na patykach, czy znakomicie, skrótowo, bo za pomocą ilustrowanych żywym obrazem plansz geograficznych pokazany lot pilota z pocztą na Południe trzeba docenić ten spektakl.
Bardzo udanym mariażem kilku konwencji scenicznych jest klarowny, współcześnie brzmiący, inteligentny i wzruszający "Kajtuś Czarodziej" norymberskiego teatru Pfuetze. Reżyser Christian Schindlowsky opowiedział moralizatorską przypowieść Janusza Korczaka o uczniu czarnoksiężnika zaczynając od... szafy. Dorosły, sfrustrowany Antoni szperając w niej znajduje ukochaną książkę dzieciństwa - "Kajtusia". We wnętrzu szafy przeistacza się w chłopca, który uparł się, że zostanie czarodziejem i będzie robić to, co chce. Plany przenikają się płynnie - obdarzony diabelską mocą Antoni-Kajtuś pojawia się w coraz to nowych sekwencjach to w otwierających się jak okienka drzwiach szafy, to na scenie. Technika animacji lalek jest tyleż prosta, co pomysłowa. Płaskie fotografie na patyku z powodzeniem tworzą iluzję rodziny, a ogromna, urągająca perspektywie, jakby wyjęta ze starej grawiury głowa pani nauczycielki, przysłaniająca maleńkich uczniów w klasie, budzi śmiech. "Uczłowieczona", duża lalka nauczyciela muzyki, przekonuje, że wszystko, do czego się zabieramy, powinniśmy robić z sercem.
Zabawa w duże-małe została idealnie zastosowana w "Gulliwerze" Ondreja Spiśaka, wyreżyserowanym w Białostockim Teatrze Lalek, po raz kolejny potwierdzającym tym spektaklem swą wysoką pozycję na teatralnej polskiej mapie. W tej adaptacji powieści Swifta niewiele jest słów, za to mnóstwo urokliwych pomysłów inscenizacyjnych - no i aż cztery epizody. Gulliwer, młody człowiek w kostiumie z epoki, ma tatę, mamę, wyrozumiałą żonę i co dzień dostaje jajko na miękko na śniadanie. Nade wszystko jednak ceni podróże w głąb grubej, czerwonej księgi, która, niczym wehikuł czasu, przenosi go w świat ułudy i fantastycznych przygód. Świat to jednak szalenie konkretny i namacalny, bardziej może niż owo jajko. Gulliwer jakby nie chciał dorosnąć - ucieka więc. Ale powraca.
W pierwszej etiudzie na stole pojawia się obrus, z którego wyrastają małe domki, a Gulliwer skacze po nim na jednej nodze, by nie zdeptać Liliputów. Ich obecność jest bardziej namacalna, niż gdyby naprawdę istnieli, choćby w postaci lalek. To paradoks tego przedstawienia, którego właściwą materią jest siła iluzji. Podobnie silnie dajemy się zauroczyć i omamić kolejnej sekwencji. Szalupa Gulliwera zrobiona ze stołu zmniejsza się do rozmiarów stołeczka. Samego Gulliwera nie widać - staje się zabawką w rękach umuzykalnionych, lecz gruboskórnych Olbrzymów. Raj dla wyobraźni.
Teatr z Nitry także przywiózł przedstawienie Spiśaka - "Fausta", który zabrzmiał niezwykle współcześnie. Marionetki, naturalistycznie przedstawiony koncert rockowy, żywy plan, kukły z Grand Guignolu i mnóstwo zaskakujących scenicznych efektów - wszystko to składa się na przejmujące przesłanie, że diabelskie pokusy czyhają wszędzie. Dziś Mefistofeles gubi dusze i ciała młodych - jak młodym jest Faust - mamiąc ich sztucznym rajem narkotycznych wizji. Aż staje się za późno. Nie sposób odnaleźć drogi powrotnej do życia. Pozostaje złoty strzał. Takie jedno przedstawienie warte jest w moim przekonaniu pięciu uczonych broszur o zapobieganiu narkomanii. W teatralnym skrócie zamknięto życie człowieka, który uległszy słabości coraz bardziej grzęźnie w bagnie i koszmarze. Ten "Faust" jest głośnym krzykiem: "Uwaga! Nie rób tego! Zobacz, co się z tobą stanie!" Nagrodziliśmy go spontaniczną, stojącą owacją.
Nie mniejsze wzruszenie budził monodram Charlesa Feuerberga z Kijowskiego Teatru Lalek "Wszystko będzie dobrze". Irina Uwarowa napisała jego scenariusz na podstawie gettowych dzienników Korczaka, a skromne, ascetyczne i intymne przedstawienie wyreżyserował Siergiej Jefremow. Owa intymność jest największą siłą. Dyskretne środki aktorskie - szept, baczne a czasem wzruszone spojrzenie zza okularów, delikatny uśmiech; panu Charlesowi (bo tak chciałabym o nim mówić, jak o przyjacielu) udało się wywołać nie tylko iluzję doskonałą, ale i najszczersze przeżycie - w sobie i widowni. Wrażenie, że nie tyle gra Korczaka, co po prostu nim jest. Balansując na granicy skrywanej rozpaczy Stary Doktor odgrywa przed swymi wychowankami szopkę o Herodzie, zapamiętaną z dzieciństwa. Dzieci - to pingpongowe główki owinięte w chusteczki do nosa. Cała szopka mieści się w walizce. Doktor, odchodząc na śmierć, zabiera te swoje dzieci, ich rysunki i... śmiech. Ten śmiech dzieci z japońskiej maszynki schowanej w woreczku, w obliczu niedopowiedzianej, lecz wiszącej jak chmura nad sceną hitlerowskiej zbrodni, jest dowodem wielkiej odwagi aktora i reżysera. A przesłanie? Nie było na sali dorosłego ni dziecka, które by go nie zrozumiało.
Było to najbardziej korczakowskie z przedstawień na tym poświęconym mu festiwalu, choć o wychowaniu opowiadała epicka, uczciwie zagrana przez teatr z Saratowa autentyczna opowieść, której bohaterkami była ślepa i głucha dziewczynka i jej pełna determinacji nauczycielka - "Czarodziejka".
Wspomniałam już także o adaptacjach "Maciusia I". Nawet ta z Będzina, czyli "Maciuś i burza" w reżyserii Wojciecha Wieczorkiewicza i scenografii Leokadii Serafinowicz, choć najmniej dosłowna i najambitniejsza - nie potrafiła znaleźć pomysłu na oddanie trudnych w końcu treści, czyli obarczania dziecka obowiązkami ponad jego siły. "Wszystko będzie dobrze" spełniło najbardziej idealne wymagania dla teatru kameralnego, a swą mądrością podniosło rangę festiwalu.
Tu pojawia się znów natrętne pytanie - czy to dla dzieci, czy dla dorosłych? Odnieść je można także do dwu znakomitych polskich przedstawień zamykających festiwal - "Chłopca o 13 ojcach" z wrocławskiej sceny K-2 oraz przeboju Teatru Animacji z Poznania "Ribidi rabidi knoll". Oba są o dzieciach - pierwsze o podrzutku, w trakcie farsowej akcji przerzucanym z rąk do rąk jak piłka; drugie o pokutujących do dzisiaj XIX-wiecznych normach wychowawczych - Katarzyna Grajewska i Tadeusz Pajdała utkali jego scenariusz z wierszyków Jachowicza, Bełzy, Konopnickiej i legionu znanych oraz zapoznanych autorów podszytego horrorem moralizowania.
Przedstawienie Jerzego Bielunasa ze znakomitymi młodymi aktorami wrocławskiego Teatru Polskiego bawi obscenicznymi podtekstami, tryska ironią i śmiechem - gdy jednak śmiać się przestajemy, szmaciana lalka chłopca bez ubranka, włosów ani twarzy staje się koszmarnym memento, kompromitującym dwulicową moralność filarów społeczeństwa. "Rodzinny" (w kilku znaczeniach) spektakl Janusza Ryla-Krystianowskiego, w którym żywe dziecko pojawia się na końcu, obśmiewa całe historyczne złoża pedagogicznych komunałów i właściwie budzi optymizm. Przecież do dzieci stek bzdur, jakimi je karmimy, nie bardzo na szczęście dociera. Potrafią bronić się przed infantylizmem dorosłych choćby czarodziejskim zaklęciem; ribidi rabidi knoll.
Czy fakt, że mali widzowie nie docenią niuansów tych spektakli ma większe znaczenie? Chyba nie. Obejrzeli je z większym pożytkiem niż tysiączną realizację lalkową bajki o rybaku i złotej rybce. Zobaczyli, że dzieci można traktować jak pozbawione osobowości kukły. Może i śmiali się z tego, a może trochę zaniepokoili. W każdym razie atrakcyjność aktorstwa i pomysłów typu: coś z niczego oddziałuje na wyobraźnię, a to z pewnością nie jest szkodliwe. Kiedyś dziecko będzie zmuszone zetknąć się z brutalnymi prawdami. Niech zatem, jak chciał już Arystoteles, przeżyje to i owo na próbę, na niby. Niech teatr uzbroi je w cudzysłów i dystans do spraw trudnych i paskudnych, z jakimi przyjdzie mu się borykać.
O wielu wydarzeniach festiwalu nawet nie wspomniałam, sporo spektakli celowo pominęłam. Takie jak te jednak, o których była tu mowa, chciałoby się oglądać jak najczęściej, nie tylko raz od wielkiego dzwonu. Ważne, że hasło "Wielkie święto małego człowieka" nie było w tym roku na wyrost. "Korczak dzisiaj" to święto dzieci i teatru. Święto dzieci w teatrze. Zapominając o drobnych mankamentach organizacyjnych, zapamiętam jednak szczere westchnienie pani Machulskiej - niech choć na jednym spektaklu sala będzie pełna, a dzieci zadowolone, to uznam to za sukces.
Uczciwie trzeba stwierdzić, że sukcesy takie powtarzały się po kilka razy w ciągu każdego dnia z festiwalowego tygodnia.