Moja wyobraźnia urodziła się właśnie tu, na Mazurach
- To siedzi we mnie. Nie mógłbym się rozstać z częścią mojego ja. Mam czasem chwile zmęczenia, ale nie chciałbym z tego rezygnować. Jestem dyrektorem teatru i rektorem akademii. Od aktorstwa, kiedy muszę, potrafię się oderwać. Umiem to robić - mówi Wojciech Malajkat, aktor, rektor Akademii Teatralnej w Warszawie i dyrektor artystyczny Teatru Syrena.
Panie Wojtku, pochodzę spod Giżycka...
- O proszę, ziomale.
No właśnie. Chyba nie ma wywiadu, w którym nie pytano by pana o Mrągowo, a pan o nim chętnie opowiada. Na ile miejsce, z którego człowiek się wywodzi, decyduje o jego przyszłości?
- Wziąłem się z Mrągowa. Tam dorastałem, tam dowiedziałem się najważniejszych rzeczy o świecie i ludziach, a potem w Łodzi, gdzie studiowałem i w Warszawie, gdzie pracuję, po prostu z tego korzystałem. To, co najistotniejsze, jest stamtąd. Stąd.
Te Mazury z pańskiego dzieciństwa to kraina niezwykła. W jednym z wywiadów roztacza pan idyllę: "Pamiętam cudowny widok: kiedy my, dzieci, biegaliśmy po podwórkach, polach i łąkach, rodzice siadali na ławce przed domem z sąsiadami Mazurami, Ukraińcami, Polakami ze Lwowa, Wilna i ze Śląska. Grali w karty albo rozmawiali o swoim losie". To naprawdę tak wyglądało?
- I to było przecież wcale nie tak dawno! Miałem szczęście mieszkać na obrzeżach Mrągowa. Tam, gdzie asfalt znikał i zamieniał się w piaszczystą drogę. Zresztą ulica, przy której mieszkałem, nazywała się Piaskowa. To były niezwykłe czasy. Ciekawi siebie ludzie, każdy skądinąd z różnymi losami, przeżyciami... Nikt nikomu nie przeszkadzał. Częściej dzieci się kłóciły niż dorośli.
Wojciech Marek Darski, nieco od pana starszy giżycki pisarz, bardzo podobnie opisywał miasto dzieciństwa w swoich książkach. Pisał, że najgorsza wśród dzieci była obelga "Ty Niemcu!". Pana ojciec miał niemieckie korzenie...
- (śmiech) Ale tak nigdy nazwany nie zostałem. Widocznie tak jednak nazywano tych, którzy Niemcami nie byli.
A jakie ma pan najmilsze wspomnienie z dzieciństwa?
- Oj, jest tego dużo... Bardzo lubiłem zabawy na połaciach śniegu - takich dziewiczych, nietkniętych. Bawiłem się tam sam. Wydeptywałem wzory. Moja wyobraźnia urodziła się właśnie na Mazurach. Nie mam nic do dużych miast, sam w takim żyję od 30 lat, ale w dużym mieście nie miałbym takiego śniegu, takich lasów, jezior, takich pagórków.
Jaki był młody Wojtek z Mrągowa?
- To był dobry chłopak. Na pewno ciekawski. Jak były bitwy ulica na ulicę, to zawsze stałem na wzgórku i raczej dowodziłem, niż angażowałem się bezpośrednio.
Taki Władysław Jagiełło spod Grunwaldu.
- Tak (śmiech). Wolałem decydować, które grupy posłać do ataku, niż ścierać się bezpośrednio.
Urodzony dyrektor (śmiech). Uczniem był pan dobrym?
- Tak.
Który przedmiot był tym ulubionym i dlaczego język polski?
- (śmiech)
A może jednak wuef? Choć sportowcy rzadko są artystami i odwrotnie. Inne żywioły.
- Jestem wysportowany, ale to studia zrobiły ze mnie człowieka wysportowanego. Wuef mnie nudził.
Czyli jak chłopaki szli grać w piłkę na Mrągovię...
- ...to ja wolałem iść na śnieg i zdobywać biegun. Albo do biblioteki. Miejska biblioteka w domu kultury, koło dawnego PKS-u, była jednym z moich ulubionych miejsc.
Szklarski, Bahdaj, Niziurski czy Nienacki?
- Bahdaj! Był z nich najnowocześniejszy. Ale lubiłem i "Pana Samochodzika", i znałem wszystkie wyprawy Tomka. Najbardziej do gustu przypadł mi cykl opowieści o "Kaktusach z Zielonej ulicy".
Pamiętam to, jakbym przeczytał wczoraj! To było o dzieciach z Lubelszczyzny dorastających podczas okupacji w Zamościu. Autorem był Wiktor Zawada. Uwielbiałem też "Chłopców z Placu Broni".
To wyjaśnia te uliczne bitwy (śmiech). A jaki jest dorosły Wojciech i co czyta?
- Też wolę stać na wzgórzu, nadal. A czytam wszystko, może poza romansami.
Czyli półki z harlequinami pan w domu nie posiada?
- Nie. Ale czytam i biografie, i sensacje, i coś z mojego fachu - dramaty i scenariusze.
Dużo?
- Dużo, ale lubię. Odpoczywam przy tym.
Tego czasu na odpoczynek za dużo pan chyba nie ma, biorąc pod uwagę, ile funkcji pan łączy.
- Ale jakoś udało mi się tutaj dziś do pani Ireny zdążyć (do Ireny Petryny, dyrektorki Samodzielnego Publicznego Zespołu Gruźlicy i Chorób Płuc w Olsztynie; Wojciech Malajkat jest przewodniczącym działającej przy szpitalu rady fundacji Zdrowe Płuca, która po raz kolejny ufundowała szpitalowi sprzęt medyczny. Aktor przekazał go 21 marca - red.).
Jak się mają do tamtych z dzieciństwa te dzisiejsze Mazury? Już nie ma dzikich plaż...
- E tam. Mniej jest miejsc z dziewiczymi połaciami śniegu, ale dzikie plaże się znajdą. Wystarczy wsiąść na łódkę.
Latem nawet na tych najdzikszych są dziś tłumy.
- No to jeśli nie w lipcu, to we wrześniu albo w maju. Wtedy znowu są dzikie.
Przez te wszystkie lata w Warszawie pokochał ją pan choć w połowie tak jak Mrągowo? Da się?
- Chyba nie, bo za każdym razem, kiedy mam chwilę i siłę, wracam na Mazury. Ale Warszawa jest takim moim miejscem pobytu, bez którego nie potrafiłbym funkcjonować. To tam mogę się realizować. Nie zmieniajmy tego.
Nie ma pan dość aktorstwa? I teatr, i szkoła teatralna, i wciąż jeszcze od czasu do czasu zdarza się film...
- To siedzi we mnie. Nie mógłbym się rozstać z częścią mojego ja. Mam czasem chwile zmęczenia, ale nie chciałbym z tego rezygnować. Jestem dyrektorem teatru i rektorem akademii. Od aktorstwa, kiedy muszę, potrafię się oderwać. Umiem to robić.
Młodzi ludzie, których egzaminujecie w szkole teatralnej, potrafią dziś zaskoczyć czymś więcej niż niewiedzą? Mój brat stryjeczny trafił przed pana oblicze, nie umiejąc tekstu... Dużo takich optymistów przychodzi?
- Dużo. Na 20 miejsc próbuje się dostać około 1200 osób. Wydaje się, że powinni mieć pojęcie, wiedzieć, gdzie i po co przychodzą, ale często tylko im się zdaje, że wiedzą. Przyjmujemy 20, jakaś setka stanowi dla nich konkurencję. Reszta jest z tego rozdania, któremu się wydaje.
Pan zaskoczył komisję na swoim egzaminie, pucując jabłka w zaimprowizowanej scenie.
- To była rozpaczliwa próba zajęcia komisji czymkolwiek, zwrócenia ich uwagi (śmiech).
Dziś, już jako doświadczony aktor, zagrałby pan tę scenę tak samo?
- Hmm... Między nami, i tylko panu to mówię, nic z tamtego egzaminu nie pamiętam. Taki byłem zdenerwowany. Opowiedziano mi, co tam się działo i stąd to wiem. Na pewno improwizowałem.
Czyli improwizacja przebiegałaby pewnie podobnie i dziś. Bo improwizuje się duszą.
- Improwizacja to cudowny dar człowieka, który ma świadomość tego, co umie, czego oczekuje od samego siebie iwie, co chce osiągnąć. Ja wtedy nic nie umiałem i niczego od siebie nie oczekiwałem. Chciałem tylko, żeby ta udręka się już skończyła.
I się nie skończyła. Trwa dalej (śmiech).
- No właśnie...