Artykuły

Podejrzany Bronisław M.

Bronisław Maj: Poczucie, że można zostać znienawidzonym za wiersze, jest dość straszne.

Marcin Wilk: Krakowska prokura­tura i policja prowadzą dochodzenie w sprawie satyrycznego spektaklu Neomonachomachia, pokazanego w ubiegłym roku na Rynku Głównym w ramach Nocy Poezji. Widowisko miało obrazić uczucia religijne i patrio­tyczne. Przesłuchano już Jerzego Zonia, reżysera, i Pana, scenarzystę.

Bronisław Maj: Gdy poszedłem na przesłu­chanie, przez chwilę miałem déjà vu. Może przez wystrój pokoju, który przypomniał mi lata 70. i 80.? Ale nie ma porównania. To, co wtedy się działo, było bezprawne. Byłem wy­ciągany rano z domu, dowożony suką. Teraz działamy w ramach prawa, a ja je szanuję.

Samo poczucie, że można zostać zniena­widzonym za wiersze, jest dość straszne. Po­nad miesiąc temu śmialiśmy się z Jerzym Zoniem, że nie będzie żadnego postępowa­nia, ale ono właśnie trwa. Myśmy środkami właściwymi satyrze chcieli pokazać niebez­pieczeństwo instrumentalnego traktowa­nia symboli historycznych czy religijnych i nadużywania ich przez wszystkich uczest­ników życia politycznego.

Krasicki, biskup zresztą, po napisaniu Monachomachii piętnującej sybarytyzm mnichów, też lekko nie miał.

Napisał potem Antymonachomachię. Nawiasem mówiąc, mnie też namawiają do napisania Antyneomonachomachii.

To, co się stało z naszą sztuką, jest groźnym sygnałem. W pewnym sensie jest on strasz­niejszy niż cenzor na Mysiej w Warszawie czy na Długiej w Krakowie. Wprowadza at­mosferę strachu, grozi — najgorszą! — cenzurą wewnętrzną, oportunizmem. I to ewidentny zamach na wolność słowa i sztuki. Sprawy w naszym kraju idą w złym kierunku.

W Neomonachomachii pojawia się telewizor-ołtarz. Może w tym problem?

Telewizja tresuje widza, który nie sięga po książki. Nie rozumiemy ironii.

Pan w dzieciństwie dużo czytał?

Gdy miałem siedem lat, wstrząsnęła mną bajka Kraszewskiego Dziad i baba o nie­uchronności spraw ostatecznych...

W dzieciństwie byłem zwyczajnym chło­pakiem grającym w piłkę, a potem — grają­cym na gitarze elektrycznej własnej produk­cji. Byłem też chuliganem. Na swoją obronę muszę powiedzieć, że w wieku 16-17 lat wy­glądałem na 13-14. Miałem odrażająco złote cherubinkowate kędziory, a koleżanki brały mnie za gówniarza. Chuligaństwem — z ko­deksem dobrego, honorowego bandyty, bo taki obowiązywał w Łodzi na Bałutach, gdzie się wychowywałem — sporo nadrabiałem.

Jako olimpijczyk z języka polskiego w ma­turalnej klasie byłem traktowany jak święta krowa. Oddawałem puste kartkówki, podpi­sane tylko imieniem i nazwiskiem, oświad­czając bezczelnie, że „ten autograf za kilka­dziesiąt lat zapewni pani profesor dostatnie życie”. Byłem przecież poetą! Na lekcjach matematyki czy fizyki siedziałem bokiem do nauczyciela (Maj pochyla się w pozie naśla­dującej typowego zasępionego poetę roman­tycznego), „wsparty na Judahu skale”.

Nauczyciele rozumieli autoironię?

Tak. Nawet pani od matematyki, której się bałem, z pobłażliwością traktowała moje wyczyny i przyniosła mi na maturze rozwią­zane wszystkie zadania.

W 1970 r., jako 17-latek, debiutował Pan w piśmie „Poezja”. Potem była po­lonistyka na UJ.

Na moim roku studiowali Stanisław Pyjas, Bronisław Wildstein, Adam Szostkiewicz, Jerzy Zoń, Adolf Weltschek. Rok wy­żej był Bogdan Tosza. Wspaniały czas.

Już po studiach założył Pan z Zoniem i Weltschkiem Teatr KTO.

Uczyliśmy się metodą Stanisławskiego. To był sposób na życie, nisza wolności, teatr-komuna. W 1978 r. pokazaliśmy pierwszy autorski spektakl Ogród rozkoszy. Bohate­rem był PRL-owski everyman, który z ideali­sty staje się człowiekiem zniszczonym. Uży­waliśmy m.in. tekstów Hłaski. Cenzor zgo­dził się puścić przedstawienie pod warun­kiem, że nie będzie żadnego oficjalnego pla­katu ani recenzji, a na widowni nie siądzie więcej niż 40 osób.

A jak to było z Pana magisterką o Tade­uszu Gajcym?

Gdy pokazałem szkice promotorowi, prof. Wiesławowi Pawłowi Szymańskiemu, uznał, że to materiał na doktorat. Ale z magi­sterką nie można było czekać. Wcześniej by­liśmy aresztowani, bo chcieliśmy wydawać pismo „Czterdzieści i cztery”. Śledzili nas i to nie były żarty — w tym czasie zginął Staszek Pyjas. Musiałem jak najszybciej przestać być studentem, bo wyrzucony ze studiów, mógł­bym zostać wzięty do wojska, a nikomu nie życzę karnej kompanii w Orzyszu. Pracę magisterską napisałem wio dni. W niedzie­lę przywiozłem ją do Krakowa, w nocy zgo­dziła się ją przeczytać i zrecenzować wspa­niała prof. Maria Podraza-Kwiatkowska, rano odbyła się obrona.

W Domu Literatów przy Krupniczej mieszkał Pan w lokalu po Stanisławie Czyczu i Sławomirze Mrożku. Poznał Pan legendarną panią Lolę, Pana kaba­retowe alter ego.

Wielkie serce zamknięte w maciupeńkim ciele. Do jej służbówki można było zajść o każdej porze dnia i nocy. Miała na tę okoliczność zawsze przygotowane utensy­lia alkoholowe. Kiedyś Tadzio Nowak wylą­dował u niej o czwartej nad ranem i spytał: „Pani Lolu, jaka droga wiedzie do wielkiej poezji?”. Odparła ze spokojem: „Prosta, pa­nie Tadziu, prosta”.

W 1990 r. robiliśmy z Henrykiem Urban­kiem film Pani Lola. Chcieliśmy opowie­dzieć o Krupniczej z jej perspektywy. W trak­cie montażu okazało się, że w bardzo ważnej scenie nie nagrał się dźwięk. Podłożyłem do filmu głos pani Loli, i tak to się zaczęło.

Na Krupniczej mieszkał Pan do 1986 r.

Ubecja potrafiła najść rano i zrobić kocioł w mieszkaniu. Było i śmieszno, i straszno. Kiedyś, gdy byli u mnie, wchodzi Marysia Ziemianinowa, i teatralnym gestem wrę­cza mi rondel. Nie zauważa niby ubeków i mówi: „Oto oddaję ci pożyczone wcześniej naczynie”. Rondla nie pożyczałem, ale do­myśliłem się, o co chodzi. Wziąłem go, a na dnie była kartka: „Kogo zawiadomić?”.

Bał się Pan?

Oczywiście, zwłaszcza że zdarzały się ta­kie rzeczy jak z Pyjasem. Ale — bez martyro­logii! Jak mówi Herbert: „mieliśmy odrobi­nę potrzebnej odwagi”. Poza tym sytuacja była czarno-biała. Jak się chciało żyć w zgo­dzie z pewnymi wartościami, wybór był oczywisty. Z drugiej strony, nie widziało się niuansów — że taka zaangażowana literatura naraża się na publicystykę, a to jest dla poety bardzo niebezpieczne.

Jeszcze w latach 90. wydawaliście zało­żony w 1983 r. „NaGłos”.

Kornel Filipowicz przypomniał kiedyś, że w czasie okupacji niemieckiej odbywały się wydania pism literackich na żywo. To był zaczyn. Andrzej Potocki, prezes KIK-u, użyczył lokalu przy Siennej. Tłumy wyle­wały się ze schodów, niektórzy siedzieli na biurku obok czytających autorów, czy­li największych: Szymborskiej, Filipowicza, Szczepańskiego, Błońskiego, Kwiatkowskie­go. Numer kończył felieton Pilcha. Czytanie „NaGłosu” trwało czasem aż trzy godziny albo i dłużej. Pamiętam, gdy kiedyś Jan Jó­zef Szczepański czytał swoje opowiadanie 40 minut. Nie krył potem zaskoczenia: „Nie wiedziałem, że to takie długie”.

Jerzy Ulg w książce Mój Znak przyta­cza opinię Czesława Miłosza na temat Pańskiej poezji: „Przeczytałem jego książkę i chcę powiedzieć, że Maj jest najwybitniejszym żyjącym polskim poetą religijnym”.

Dla Miłosza „religijny” oznaczało „meta­fizyczny”. W każdym razie oskarżanie mnie o obrażanie religii jest, także i w tym kon­tekście, bolesne.

Co Szymborska powiedziałaby o tej sy­tuacji z Neomonachomachią?

Wisława była surowym mędrcem pozba­wionym złudzeń, ale jednocześnie miała cu­downe poczucie absurdu i groteski. Kiedyś, gdy Stanisław Barańczak dostawał doktorat honoris causa na Uniwersytecie Śląskim, po drodze do Katowic kupiliśmy mu, z poduszczenia Wisławy, potwornego krasnala ogrodowego — ekshibicjonistę, fantastycz­nie zresztą wyposażonego. Wisława była za­chwycona całą sytuacją, ale sala wypełnio­na zapiętymi na ostatni guzik oficjelami za­marła na chwilę, gdy Barańczak zaprezento­wał upominek. Uratowała nas wtedy Małgo­rzata Musierowicz. Wybuchnęła śmiechem. Z dzisiejszej perspektywy myślę, jak wiele mieliśmy szczęścia. Przecież też można by nas oskarżyć o obrazę moralności.

To Wisława przyprawiła mi gębę „najza­bawniejszego obok Woody’ego Allena miesz­kańca globu”. Trudno z tym żyć, bo wszyscy spodziewają się po mnie fajerwerków dow­cipu. A przecież jestem — nie tylko w wier­szach — krwawo smutny. Groteska bierze się z prób oswojenia trwogi i smutku. Choć niewątpliwie jest coś dobrego w tym, że daje się ludziom chwilę zapomnienia i śmiechu — dlatego nie wstydzę się swoich ekscesów „kabaretowych”. To znak, że jesteśmy razem. Śmiech może jednak czasem i dzielić. Co wła­śnie widzimy...                                                                                                              ©

Bronisław Maj jest poetą, krytykiem i satyrykiem. Współzałoży­ciel krakowskiego Teatru KTO, w PRL działacz opozycji demokratycznej. Laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji