Artykuły

Nawet porażka nie ma ciężaru

„Magiczna rana” Doroty Masłowskiej w reż. Pawła Świątka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Anna Pajęcka, członkini Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

„ Magiczna rana” Doroty Masłowskiej w reż. Pawła Świątka w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Anna Pajęcka,  członkini Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

„To kolejny materiał Doroty, z którym pracuję, więc mam nadzieję, że nie zawiedziemy jej” – powiedział Paweł Świątek, reżyser Magicznej rany Doroty Masłowskiej, jednej z najgłośniejszych premier literackich zeszłego roku. Książka mnie poruszyła osobiście – może dlatego, że ja też pochodzę z małego miasta, z tego przedziwnego cienia metropolii, gdzie możliwość zapłacenia za leczenie zębów bez konieczności zaciągania kredytu urasta do rangi awansu społecznego.


To jedno zdanie reżysera – „mam nadzieję, że jej nie zawiedziemy” – utkwiło mi w głowie niepokojąco mocno. Stało się jakby ramą, przez którą zaczęłam postrzegać cały spektakl. Bo choć dramaturgia i reżyseria powinny ze sobą współpracować, nie są przecież tym samym. Język sceny nie musi być lustrzanym odbiciem języka dramatu. Nie musi ani udawać, ani naśladować – może dialogować, przepisywać, stawiać opór. Tymczasem tu, zdaje się, chodziło o coś innego. O pewnego rodzaju wierność. O próbę „niezawiedzenia” – jakkolwiek miałoby to wyglądać.


To dlatego właśnie zaczęłam się niepokoić. Bo wierność bywa zdradliwa. Bo przypomina mi się historia Bowiego w Warszawie w Teatrze Studio w Warszawie, który to spektakl w reżyserii Marcina Libera spotkał się z – wypowiedzianym od niechcenia, na spotkaniu autorskim, ale jednak – średnim przyjęciem samej Masłowskiej. I może właśnie stąd wzięła się ostrożność Świątka współpracującego z tekstami autorki już wcześniej. Może ten gest – „żeby jej nie zawieść” – to nie tylko obawa, ale i klucz. Klucz do spektaklu, który zamiast próbować tekst przetworzyć, zdecydował się go ułożyć. Oswoić. Uładzić. A przez to – nie rozbrajać.


Czy dlatego właśnie moją pierwszą reakcją po spektaklu było napisane na profilu na Instagramie pytanie: „czy wszystkie świetne teksty naprawdę powinny trafiać na scenę?”. Publiczność bawiła się znakomicie, śmiech niósł się lekko przez salę, a ja czułam, jak mój entuzjazm – ten ogromny, który towarzyszył mi od chwili ogłoszenia premiery – powoli topnieje. Na oklaskach siedziałam już jak ten słynny pingwin z mema – na lodowej tafli rozczarowania, z rękami skrzyżowanymi na piersi i myślą: „teraz to ja już żadnej Magicznej Rany nie chcę”.


A jednak coś zostaje. Aneta Kyzioł w „Polityce” nazwała ten spektakl „audiobookiem” – i trudno mi ją przebić w celności tej diagnozy. Bo istotnie, Magiczna rana w reżyserii Świątka przypomina słuchowisko. Wciągające, dynamiczne, dobrze zrealizowane, ale jednak, słuchowisko – z tekstem, który dominuje wszystko inne. Spektakl otwiera scena nieudanej randki w hotelu – i już wtedy przypomina mi się Hotel ZNP Izabeli Tadry. Znów jesteśmy w rejestrze miłości nieudanej, która naznacza nasze wybory, prowadzi przez kolejne zakochania, złe decyzje i późniejsze ich konsekwencje.


Ale coś tu się przesuwa. W książce Masłowskiej było śmieszno-smutno – tak, że aż chwilami trzeba było się odsunąć, przydepnąć własne emocje, otrzeć niechcianą wcale łzę jak odprysk rzeczywistości. W teatrze zaś ten smutek przepuszczony został przez filtr absurdu i farsy. Stał się zbyt lekki, jakby niechcący śmieszny.


Tylko że ja, wychodząc z teatru, wiedziałam jedno: z tej rany nie zostało mi w ciele nic – ani szramy, ani blizny. Tylko lekki ślad, jak po odklejonym plastrze. Bo Magiczna rana Masłowskiej to dla mnie przede wszystkim książka smutna. Taka, w której czytelnik co chwila znajduje odprysk rzeczywistości, schyla się nad nim, próbuje zetrzeć go rękawem, ale ten zostaje. W spektaklu smutek ulega transformacji – staje się farsą albo czymś, co przypomina niekończącą się celebrację porażki. I nie miałabym nic przeciwko – bo przecież o tym, między innymi, pisze Masłowska. Że ludzie nie są z gruntu źli lub dobrzy, tylko popsuci przez okoliczności. Albo nigdy nie znaleźli się w sytuacji, która by ich wystawiła na próbę.


Świątek sięga po konwencję ślubu. Zakładam, że korzysta z całego bogatego rezerwuaru polskich klisz kulturowych, w których to właśnie ślub albo chwila przed weselem jest momentem kulminacyjnym katastrofy. Nic dziwnego – jeśli ma się coś posypać, to najpewniej tam. Aktorki noszą więc suknie ślubne, są w wiecznym zawieszeniu, jak panny młode na moment przed „tak” – słowem, które niby otwiera nowy rozdział, ale raczej zamyka. Mężczyźni są tu tylko dodatkiem, katalizatorem rozczarowań i zawiedzionych oczekiwań. W tym świecie Masłowskiej to kobiety opowiadają – mężczyźni się im po prostu przydarzają.


Jeśli książka mówiła o klasie średniej, spektakl – być może w imię ostrożności albo „niewchodzenia w konflikt” – redukuje ją do kilku bardzo konkretnych przypadków. Mamy więc porzuconą mężatkę, która zaszywa się w hotelowym pokoju i ucieka w romans. Problem w tym, że hotel lada chwila zostanie zburzony – a więc i bezpieczna przestrzeń znika, dosłownie i metaforycznie. Mamy Zoldanę, prawdopodobnie Ukrainkę, której imię i sytuacja wpisują ją w najbardziej aktualne, ale i najbardziej zbanalizowane opowieści o migracji: ciasny pokój, zbyt wysokie ceny, zbyt niskie stawki za pisanie o performatyce czegokolwiek. Wreszcie mamy siłownię: jego – pracownika banku, ją – trenerkę fitness. To, co miało być szybką randką, kończy się... zniszczeniem miasta przez fit-Godzillę w legginsach.


No i jeszcze Karolina i jej beznadziejny mąż, reżyser. Parapetówka. Czasami wyobrażam sobie najgorszy możliwy polski film produkowany przez wielką platformę streamingową – i tam właśnie wszystko dzieje się na parapetówce. Ale Masłowska wygrywa nawet ten banał: bohaterka musi dzielnie znosić to, że jej partner, który z dumą deklarował abstynencję, to w rzeczywistości kokainista bez żadnych sukcesów. To smutne, ironiczne, okrutne – i bardzo trafne.


Powieść Masłowskiej to opowieść o przegrywaniu. A przegrywać można pięknie – literatura to wie, teatr także. Widzowie lubią się rozpoznawać, nawet w porażce. Może zwłaszcza w porażce. Jest w tym coś klasowego, nieprzyjemnie rozpoznawalnego, ale i potrzebnego. Tymczasem u Świątka tego nie ma. I to nie jest zarzut. Aktorzy grają dobrze, są atrakcyjni, przygotowani, wszystko się zgadza. Tylko nie wiadomo właściwie, o czym to jest. Spektakl rozpada się na ciąg scenek, które łączy kostium. A przecież teatr powinien oferować więcej niż porządną kostiumową opowieść.


Czy ślub jest dziś naprawdę szczytem aspiracji klasy średniej w dużym mieście? Masłowska wymaga od swoich postaci więcej. Może te stroje ślubne to wcale nie „tak”, tylko kpina z tego, że trzeba stworzyć rodzinę, żeby osiągnąć cokolwiek społecznie uznawalnego. A ta rodzina i tak się rozpadnie, zanim w ogóle się zacznie. I jeśli tak, to może rzeczywiście nie zrozumiałam spektaklu.


Nie kupuję tej wersji Masłowskiej. Wolę nawet chłodny, generyczny teatr Libera w Bowiem w Warszawie, wolę jego przegadanie kolorem, niż krakowską biel i czerń, która nie mówi mi nic. Ta scenografia, ta jednorodność, ta tekstowa echolalia – to wszystko bardziej przypomina performatywne czytanie niż pełnoprawne przedstawienie. Bo ten tekst nie potrzebuje spektakularnych rozwiązań – ale potrzebuje decyzji. Ktoś pomylił codzienność z jednostajnością. Ktoś nie zauważył, że percepcja Masłowskiej się zmienia. A może to nie Masłowska się zmienia – tylko my. Nasze możliwości. Nasze języki. Nasza cierpliwość. Świątek być może sam wpadł w pułapkę: pułapkę etatowego reżysera Masłowskiej.


Poprzez unifikację strojów, ról, rytmu, spektakl pozbawia się tego, co młodsi nazywają „aurą”, a starsi „okolicznościami”. A to właśnie okoliczności były u Masłowskiej wszystkim. One nadawały sens, kontekst, ciężar. To nie był przypadek, że bohaterowie nie mieszkają na Wilanowie i nie chodzą w ślubnych sukniach – niektórzy przyjechali z Radzymina. Ale ten dystans klasowy, ta droga, którą trzeba było przebyć – zostaje tu wymazana. Wklejona w dekorację, która nie opowiada o niczym. I to właśnie czyni ten spektakl wybitnie nieudanym. To spektakl, w którym wymazano Masłowską z Masłowskiej. Wyrwano ją z języka, z klasy, z kontekstu. I zostawiono w czystej, uniwersalnej przestrzeni, gdzie nawet porażka nie ma ciężaru.


Dorota Masłowska MAGICZNA RANA. Adaptacja i reżyseria: Paweł Świątek, scenografia, kostiumy, reżyseria światła: Marcin Chlanda, muzyka: Dominik Strycharski. Prapremiera w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie 22 marca 2025.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji